23 lis 2015

Jak Nas widzą, tak Nas piszą - czyli o sile pierwszego wrażenia.



"Jak Nas widzą, tak Nas piszą", chociaż porzekadło stare to nie da się ukryć, że wciąż bardzo prawdziwe. Pierwsze wrażenie ma ogromne znaczenie. Według naukowców wystarczy zaledwie 7 sekund, żeby dokonać oceny wyglądu i na tej podstawie wydać osąd o człowieku. Powierzchowność odgrywa niezwykle istotną role w postrzeganiu jednostki na tle reszty społeczeństwa. Osoby wyglądające bardziej atrakcyjnie uważane są za inteligentne i bardziej interesujące. Ci eleganccy kojarzą się ze zdolnościami przywódczymi. Kolorowi to artystyczne dusze. Zresztą zastanówcie się sami, jak często zdarzyło Wam się kogoś sklasyfikować na podstawie wyglądu?

Myślę, że uzmysłowienie sobie mocy niewerbalnej autoprezentacji jest dobrym bodźcem do krytyczniejszego przyjrzenia się naszej garderobie. Zastanówmy się, czy chcemy, żeby inni postrzegali Nas przez pryzmat spranych t-shirtów, zmechaconych swetrów, albo za ciasnych sukienek? Zdecydowanie nie! Po co zatem chomikować te wszystkie elementy na przyszłe przydasię? Zasadę można również z powodzeniem stosować podczas zakupów. Co z tego, że coś jest atrakcyjne cenowo skoro ma powyciągane nitki, krzywe szwy, a materiał z jakiego jest wykonane woła o pomstę do nieba?

Ubrania, niewątpliwie mają ogromną moc w budowaniu wizerunku. Odrobinę przerażające, ale jak się tak głębiej zastanowić to dające wiele możliwości.  Poprzez łatwe do zmiany elementy jak ubiór, fryzura, makijaż jesteśmy w stanie manipulować odbiorem własnej osoby w otoczeniu.  
Poszukajmy zatem własnego stylu. Stawiajmy na jakość. Dobierajmy strój adekwatny do sytuacji, a przede wszystkim pasujący do Nas. Dzięki temu poczujemy się pewniej i tak też odbiorą Nas inny.  Pamiętajmy, że ludzie mają przede wszystkim pamięć wzrokową, szybciej zapamiętają swoje subiektywne pierwsze wrażenie, niż to co mamy do przekazania słowami.   









foto. M. Wełniak

9 lis 2015

Nie od razu Rzym zbudowano

Dzisiaj słów kilka o braku cierpliwości, braku wytrwałości, a przede wszystkim o Tym, że nie wszystko da się osiągnąć tu, teraz, natychmiast. Niby to takie oczywiste, że na pewne efekty trzeba poczekać, że nie wszystkie działania przynoszą natychmiastowe rezultaty, że nie można się poddawać i tak dalej. Każdy o tym wie, każdy powtarza jak mantrę, ale czy faktycznie wcielamy je w życie?
Do podejmowania jakichkolwiek działań zazwyczaj nakręca mnie wizualizacja celu. Efekt koniecznie musi być spektakularny i oczywiście do osiągnięcia w jak najkrótszym czasie.
Włączając płytę Chodakowskiej, już widzę zazdrość plażowiczów ukradkiem spoglądających na mój kaloryfer na brzuchu. Rozpoczynając kurs językowy, już widzę siebie chwaloną za płynność wymowy i piękny akcent. Z wizją przyszłej doskonalszej wersji siebie, pełna zapału rozpoczynam przedsięwzięcie. Ćwiczę do upadłego, uczę się słówek z pięciu kolejnych lekcji, po czym nazajutrz budzę się z mega zakwasami i z przeczuciem, że z wczorajszej nauki w zasadzie pamiętam 1/10 materiału. Zapał słabnie, wizja efektów się oddala, a przedsięwzięcie ląduje na półce z etykietką "kiedyś do tego wrócę".
Sprawa nie dotyczy tylko szeroko pojętego samodoskonalenia, ale również doskonalenia otoczenia. Nawet nie wyobrażacie sobie jaki ja i moja cierpliwość przeszliśmy poligon podczas remontowania mieszkania. Jasnym jest przecież, że jak się stawia dom na głowie burząc, malując i gruntując to na efekty końcowe trzeba poczekać. Nie ma zmiłuj, chcesz mieć ładnie i dokładnie to musisz się liczyć z upływem czasu (o gotówce już nie wspominając). 
Ja się z czasem liczę, owszem ale.... dlaczego to, aż tyle trwa! Nie dało by się szybciej. Najlepiej w tym tygodniu, albo jeszcze lepiej dzisiaj. Tak na gotowe jak już wrócę z pracy? Bo ja już chciałam ustawiać meble, wieszać firanki i dobierać dekoracje. Przecież ja sobie zaplanowałam, że to już miało być wczoraj. Po raz kolejny mój zapał słabnie, wizja efektów się oddala, a ja nad całym zamieszaniem przechodzę do porządku dziennego, tracąc zainteresowanie sprawą. 

Podobnie rzecz się miała przy wprowadzaniu w życie minimalizmu.
Pewnej soboty, podczas rutynowych porządków, postanowiłam rozszerzyć swoją działalność ze standardowego odkurzania i mycia podłóg, do uporządkowania szafy. W tle lecąca "Perfekcyjna Pani domu" dopingowała powtarzając "wyrzuć wszystko co zbędne". Całe przedsięwzięcie początkowo wydawało się dosyć przerażające, jednak wizja efektu końcowego w postaci luźno wiszących wieszaków i piętrzących się kosteczek na półkach, ostatecznie przekonała mnie do słuszności założenia. Pozbędę się wszystkiego czego nie noszę! Bez sentymentu! i to dzisiaj, zaraz, natychmiast! Cała zawartość szafy, szafek i szuflad wylądowała na podłodze. Zaczynając od dodatków, bielizny, t-shirtów, na kurtkach kończąc. Potem się załamałam i poszłam po kawę, bo to co zobaczyłam przyprawiło mnie o zawrót głowy. Matko i córko, nad tym się zwyczajnie nie da zapanować. W efekcie końcowym udało mi się posegregować 1/100 wszystkiego, a reszta grzecznie powędrowała tam skąd została wyrzucona. Wizję końcową trafił szlag. 

Na szczęście dla mnie w tym oto momencie nastała moda na minimalizm. Wszyscy zaczęli pisać o ograniczaniu przedmiotów i uporządkowaniu przestrzeni. Wizja pięknej szafy wróciła do mnie ze zdwojoną siłą. Tym razem do całego przedsięwzięcia postanowiłam się jednak przygotować. Mądrzejsza o wcześniejsze doświadczenia, a także zaznajomiona z kilkoma blogami i książkami, postanowiłam znaleźć metodę na własną niecierpliwość i brak wytrwałości. Najważniejsze to wizualizacja efektu, bo bez tego całe przedsięwzięcie nie miało by szans bytu - już ja siebie znam!
Idealnym rozwiązaniem okazała się metoda małych kroczków. Niby banalna, a jakże skuteczna. Jeden spektakularny efekt podzielony na kilka mniejszych, z możliwością szybkiego osiągnięcia. Zadania muszą być krótkie, najlepiej z możliwością realizacji w przeciągu kilku godzin. Porzucone w połowie zapewne nigdy nie zostałyby dokończone.  Na koniec jeszcze jedna ważna zasada, nie wszystko na raz, tylko od początku i po kolei. 
Zaczęłam od wyznaczenia miejsca, które w całej garderobie irytuje mnie najbardziej. Sprawa była prosta, na piedestał wyłoniła się część z wieszakami. No szlag mnie trafiał na myśl o tych uginających się wieszakach, o tych warstwach wiszących na sobie, o tym ciągłym chaosie. Efekt końcowy zdumiał mnie samą, a to miejsce stało się moim bastionem sukcesu. Potem to już poszło, półka po półce, szafka po szafce i tak walczymy do dzisiaj. 

Grunt to znaleźć metodę na samą siebie ;)

Metoda okazała się przydatna nie tylko we wdrażaniu minimalizmu, ale również w innych aspektach codzienności, np. w ujarzmianiu remontu, ale to już zupełnie inna historia :) 











foto. M. Wełniak