29 kwi 2015

Najtrudniej jest prosto żyć


Zastanawialiście się kiedyś, co dla Was oznacza proste życie? Mnie odpowiedź nasunęła się natychmiast. Proste życie, to zdecydowanie życie bez pośpiechu. Z definicją poszło szybko, jednak wprowadzanie w życie to już zupełnie inna bajka. 

Przyglądając się otoczeniu, zaczynam nabierać przekonania, że w dzisiejszych czasach nie wypada "mieć czas". Trzeba być zapracowanym, zaganiany i z tysiącem obowiązków na głowie. Nawet jeśli Ci się niechcący przydarzy "mieć czas" to lepiej o tym nie rozpowiadaj. To zdecydowanie w złym guście. Jeszcze ktoś pomyśli, że jesteś leń, albo gorzej - nie masz ambicji!

Czas najlepiej zapełnić pracą. Taką z perspektywami, pochłaniającą każdą wolną chwilę i dającą możliwość szybkiego wzbogacenia. Kto by nie chciał wspinać się po szczeblach kariery. Szczególnie, że każdy szczebelek to wizja większej ilości złotówek na koncie. Za złotówkami idzie prestiż, podziw i zazdrość społeczeństwa. Niestety medal ma dwie strony. Osiągamy sukcesy, ale mamy coraz mniej czasu na życie. Chodzimy coraz bardziej zestresowani, i zmęczeni. Praca przestaje być przyjemnością, a przypomina raczej pole walki. W najdrastyczniejszych przypadkach okazuje się, że w wieku 30 lat jesteśmy wypaleni zawodowo. 

Przedstawiony scenariusz opieram na własnym doświadczeniu. Nie wypaliłam się jeszcze zawodowo, ale pewnie dlatego że w porę oprzytomniałam. Moim największym wrogiem paradoksalnie jest perfekcjonizm. Po prostu nie umiem sobie odpuścić. Coraz większe doświadczenie, coraz więcej obowiązków, a doba wcale nie chciała się wydłużyć.
Wizja kolejki zadań doprowadzała mnie do rozpaczy. Przecież nie mogę wyjść z pracy, dopóki wszytko nie zostanie wykonane. Moim hobby było kolekcjonowanie nadgodzin. Pracowałam w pracy, pracowałam w domy, pracowałam w hotelach na wyjazdach służbowych. Generalnie ciągle pracowałam. Miałam wrażenie, że jak na chwile się zatrzymam to świat runie.
Wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze? Nikt mi nie kazał! Sama wpuściłam się w maliny pracoholizmu. Bardzo chciałam żyć bez pośpiechu, a sama ten pośpiech nakręcałam. Człowiek sam sobie wrogiem. 

Nie zwolniłam się z pracy, jednak postanowiłam odrobinę ją przemodelować. Powalczyć z własnym pracoholizmem oraz przyzwyczajeniem innych do niego. Praca jest ważna, nie zamierzam tego negować. Jednak w tym pędzie czasem trzeba się zatrzymać i zastanowić, czy rzeczywiście chciałam być w tym miejscu w którym jestem? 

Po samej sobie zauważyłam, że pędzić jest łatwo. Pod presją tego co pomyślą inni, ciągnięci przez tłum. Zdecydowanie trudniej wyhamować i zacząć "prosto żyć".









foto. M. Wełniak

szalik - Medicine| spodnie, t-shirt - CUBUS| Narzutka - SH| buty - New Yorker

24 kwi 2015

Ze znanym wrogiem łatwiej walczyć


Po napisaniu ostatniego posta poprosiłam męża o jego przeczytania i ewentualną poprawę błędów. 


Mąż przeczytał, a jego pierwsze słowa podsumowania brzmiały "Wyrzucamy wreszcie kubki?! Hura, będziemy sobie mogli kupić nowe, ładniejsze i każdy taki sam".
To ja tu oczyszczam, wyrzucam, oddaje, a on znowu chce zagracać! Zero wsparcia, zero zrozumienia! Foch..., a jakże!
Po jakimś czasie zdałam sobie jednak sprawę, że tego typu reakcja to nic nadzwyczajnego. Tak działa dzisiejszy świat - kupuję, pozbywam się, kupuję nowe. Rzeczy "na zawsze" zepchnięte zostały w szary kąt. Żywotność sprzętu AGD zazwyczaj kończy się wraz z wygaśnięciem gwarancji. Ubrania po pierwszym praniu nadają się co najwyżej do mycia podłogi o ile materiał na to pozwala. Kto byś się przejmował skoro dookoła jest tyle pięknych i wciąż nowych rzeczy. 
Gonimy zatem za nowinkami, kupujemy coraz więcej, a każda nowość napawa nas dumą. Zobaczcie mam nowy samochód, nowe mieszkanie, nową torebkę. Lubimy epatować przedmiotami, tak jakby to od nich zależała nasza wartość. 
Nie bez powody piszę "nas", bo wymieniona postawa nie jest mi obca. Żyłam sobie w tym konsumpcyjnym pędzie. Kolekcjonując nowości i z upodobaniem pokazując je wszystkim, którzy tylko zechcieli patrzeć. Przedmioty miały wskazywać na poziom mojego życia. Nic dziwnego, że reakcją mojego męża na wyrzucenie starych kubków była od razu chęć kupowania nowych. Koniecznie ładniejszych, żeby się było czym pochwalić. 

Nie mogę powiedzieć, że całkiem wyzbyłam się tej cechy. Lubię "ładne", lubię "nowe", lubię też pochwalić się tym ładnym i nowym. Uczę się jednak nad tym panować. Ładne i nowe kupuję tylko wtedy kiedy naprawdę potrzebuję. Stworzyłam sobie nawet przykazania mądrego kupowania i sumiennie staram się ich trzymać. 
Walczę też z odruchem zapełniania luk. Odgruzowywanie idzie mi wprawdzie bardzo opornie, ale jak już uwolnię jakąś przestrzeń to nie zapełniam jej nowymi elementami. 
Tym właśnie te wielkie porządki różnią się od poprzednich. Owszem miałam już akcje czystek, ale czystki były w zasadzie tylko po to, aby zrobi miejsce na nowości. Kupowałam nowe wcale niepotrzebne buty, ale co z tego przecież wczoraj wyrzuciłam dwie pary starych. Należy mi się!

Strasznie lubię to uczucie, które towarzyszy uświadamianiu sobie własnych ułomności. Ze znanym wrogiem łatwiej walczyć. 

PS. Zdjęcia z posta były robione w czasach kiedy wichury urywały głowy i konieczne było przeproszenie się z zimowym płaszczem. Mam nadzieję, że ten etap pogody mamy już za sobą ;) 









foto. M. Wełniak

płaszcz - House| t-shirt, sweter - H&M| spodnie - New Yorker| torebka - Tk Maxx

20 kwi 2015

Odgruzowanie


We wszystkich książka i artykułach dotyczących minimalizmu najważniejszym etapem jest odgruzowanie przestrzeni.
W pierwszej chwili byłam przekonana, że dla mnie to łatwizna. 
Nigdy nie uważałam się za nadmiernego chomika (może z pominięciem szafy). Pozbywać się nadmiaru też potrafię. Często wpadając do rodzinnego domu robiłam rewolucję w kuchennych szafkach, albo tajnych schowkach rodziców. Moja mama to lubi zachować co nieco, na ewentualne "przydasię". Jest też mistrzem wyszukiwania idealnych przestrzeni do gromadzenia. Górne półki w szafie na ubrania z czasów młodości. Pojemny kufer w łóżku na nieużywane torebki. Na regałach po dwa rzędy książek. Do tego piwnica (gdzie tato dokłada własne trzy grosze), pawlacze, o kuchni już nie wspominając. 
Łatwo mi się to dostrzega patrząc z boku, łatwo mi się też odgruzowuje takie przestrzenie (oczywiście przed wyrzuceniem czegokolwiek, mama zawsze ma decydujący głos). 


Z pewnością siebie, bo przecież doświadczenie mam nie byle jakie, postanowiłam krytycznie przyjrzeć się swojemu otoczeniu. Żeby to przyglądanie przyniosło jak najwięcej korzyści obrałam pewną taktykę, zaobserwowaną dzięki sprzątaniu u mamy. Będąc zewnętrznym obserwatorem dostrzega się więcej. Postanowiłam zatem przejść się po mieszkaniu, tak jakbym była w nim gościem i uważnie ocenić, czy oby na pewno nie jest zagracone. 
Jak się okazało niedaleko pada jabłko od jabłoni. 
Na tyłach szafy znalazłam ubrania z kategorii "nie chodzę, ale kiedyś na pewno się przyda". W szufladzie w kuchni sterta siatek, siateczek, reklamóweczek - one to się chyba same mnożą. W pokoju gromadzona prasa kolorowa, zostawiona dla inspiracji, a w rzeczywistości po pierwszym czytaniu nigdy ponownie nie otwierana. Notatki studenckie zachomikowane dla potomności, niestety potomność jakoś nie kwapi się do korzystania z nich.Na półkach zalegające książki, przeczytane, jednak nie na tyle porywające, żeby do nich wracać. Kilkanaście kompletów pościeli, na wypadek gdyby akurat miało spać u Nas wojsko. Do tego kilkadziesiąt kubków, gdyby wojsko rano chciało napić się kawy. 
Przykładów jest o wiele więcej. Zdecydowanie dużo za dużo i to wszytko na 32m kwadratowych wynajętej kawalerki. Strach pomyśleć co bym znalazła na większej przestrzeni. Pierdółka tu, pierdółka tam, a potem się człowiek dziwi, że pół dnia schodzi na odkurzaniu. 


Sprzątnie zdecydowanie nie należy do mojego hobby, więc  dla ułatwienia życia przeszłam w fazę redukcji. Uzbrojona w dużą dawkę krytycyzmu względem zgromadzonego majątku. Z dudniącą w głowie zasadą żywcem wyjętą z perfekcyjnej Pani domu. Pozbywam się, wyrzucam, sprzedaję. Zostawiam tylko to co potrzebne, piękne lub pamiątkowe. 
O dziwo z szafą poszło mi najłatwiej, teraz borykam się z resztą domu. Staram się pozbywać wszystkiego co nadmiarowe. Łatwo nie jest, szczególnie jak człowiek całe życie pielęgnował w sobie złe nawyki. Najgorsza z nich to gromadzenia "na wypadek gdyby". Kolejna kłoda to rzeczy, które dostałam. Któż nie lubi dostawać prezentów. Niestety bywają nietrafione i potem nie wiadomo co zrobić z takim delikwentem. Niepotrzebne, ale trudno się ich pozbyć. Nie chcemy przecież urazić ofiarodawcy. 
Na takie wypadki mam osobne pudełko słabeusza. Tam trafia wszystko co nie mieści się w przyjętych zasadach, ale moje jestestwo nie dojrzało jeszcze do wyzbycia się danego przedmiotu.  
Walczę dzielnie, małymi kroczkami do celu. Do 100 rzeczy nie zejdę pewnie nigdy, ale nie jest to moim celem. 












foto. M. Wełniak

płaszcz, torebka - Zara| buty - Reebok| spodnie, sweter - H&M

15 kwi 2015

Destrukcyjny wpływ blogowania, czyli walczymy ze złymi nawykami!


       Odkąd zaczęłam prowadzić bloga zauważyłam, że to niewinne hobby ma bardzo destrukcyjny wpływ na jakość mojej garderoby. Zaskakujące prawda? Wydawało by się przecież, że morze inspiracji płynące z innych blogów, świadomość trendów, czy też częste zakupy powinny składać się na budowanie garderoby wręcz idealnej. 
Niestety, chęć ciągłego zaskakiwania i pokazywania czegoś nowego doprowadziło do całkowitego zagracenia mojej szafy. Tony ubrań kupowanych dla potrzeb sesji (bez innego funkcjonalnego zastosowania) wylewały się z  szafy przy każdej próbie jej otworzenia. Dla mnie to wciąż było mało. Nowy post, nowe ubranie i tak nakręcał się zakupoholizm. Paradoksalnie im więcej miałam ubrań, tym częściej stwierdzałam, że nie mam się w co ubrać. Moja praca zawodowa wymaga ode mnie częstych wyjazdów w delegację, nierzadko tygodniowych. Nie wyobrażacie sobie ile stresów przysparzało mi zwykłe pakowanie! 
Sytuacja stawała się nieznośna, więc stwierdziłam że dłużej tak nie wytrzymam. Tak zapoczątkowała się metamorfoza.
Poniżej mam dla Was zbiór kilku bardzo oczywistych, banalnych i znanych przez wszystkich zasad. Odkrywcza nie będę, zapewne nie u mnie pierwszej o tym czytacie.
Mimo wszytko pisze, głównie dla siebie. Słowa opublikowanego łatwiej dotrzymać. Tak po ludzku głupio się z niego wykręcić.
W związku z moja nową fascynacją czyszczeniem przestrzeni postanowiłam spisać zasady ułatwiające walkę ze złymi nawykami. Na razie skupiam się na szafie, ale w planach mam wdrożenie podobnych zasad w każdej dziedzinie życia. 


1. Nie dla rzeczy prawie idealnych. 
Skoro mówi się, że w dzisiejszych czasach jest dostęp do wszystkiego to zastanówmy się czy jest sens iść na zakupowe kompromisy?
Ile razy miałyście wizję rzeczy wymarzonej, idealnej, koniecznej w waszej szafie, po czym kupowałyście coś "prawie" identycznego, "prawie" idealnego, "prawie" wymarzonego. Szkoda tylko, że ten "prawie" zachwyt szybko mija, a my szukamy dalej tej idealnej, jedynej, wymarzonej.
Czy nie szkoda czasu, miejsca w szafie i pieniędzy?
Droga "rzeczo" nie jesteś idealna, nie idziesz ze mną do domu.






2. Nie dla chomikowania. 
Czyż ta bluzka nie jest wręcz idealna na tak zwane "podomowemu", co z tego, że mam już takich 10. 
Za małe? Przecież zamierzam schudnąć, to mnie motywuje! 
Za duże? A tam, teraz oversize jest takie modne. 
Spójrzmy prawdzie w oczy. Nie łudź się, że schudniesz, za duże wcale nie udaje z gracją oversize, a 10 bluzka "podomowemu" zdecydowanie nie jest Ci potrzebna. Zatem sprzątamy, segregujemy, pozbywamy się. Zostawiamy tylko to co do Nas pasuje, co faktycznie ma zastosowanie w naszej szafie. W harmonijnej, uporządkowanej przestrzeni lepiej się poruszać.






3. Nie dla kupowania, dla samego faktu kupowania.
Dzisiaj mam wolne, więc idę na zakupy. Czego potrzebuje? W sumie niczego, ale na pewno coś się znajdzie. Brzmi znajomo?
Koniec z impulsywnymi zakupami.  Na kilku blogach przeczytałam o metodzie listy - coś co Ci się wydaje obecnie niezbędne i konieczne do dalszej egzystencji wpisz na listę, a jeżeli po upływie 30 dni dalej jest takie ważne kup to. Zdziwiłybyście się, jak wiele rzeczy okazuje się być jednak zbędna. Co nie znaczy, że w ogóle przestałam chodzić na zakupy. Ale (patrz poniżej)




4. Nie dla przypadku. 
Nauczyłam się mądrego kupowania, a przede wszystkim planowania. Dokładnie zastanawiam się nad tym co jest mi w danej chwili potrzebne. Częściej stawiam na rzeczy bazowe. Nawet jak zauroczy mnie coś szalonego to zastanawiam się czy będzie mi pasowało do reszty szafy, a przede wszystkim do mnie. Tak? Kupuję, bo wiem że mając z czym zestawić daną rzecz będę w niej chodzi. Nie? Zostaje na półce.






5. Nie dla braku jakości. 
O matko, jakie to tanie! Aż taka przecena! Nie, no koniecznie muszę to mieć. Jakieś wystające nitki? Krzywe szwy? Słaby materiał? Oj jakoś się to ukryje, za taką cenę żal nie wziąć -  prawda?
Nie prawda! Rzeczy słabszej jakości szybciej się zużywają, szybciej musisz je zastępować nowymi i tak napędza się błędne koło. Kupisz tanie, szybciej wyrzucisz kupisz nowe. W ostatecznym rozrachunku koszt kupienia jednej, droższej rzeczy dobrej jakości zaczyna się równoważyć z tanimi odpowiednikami.
Ja wiem, że wizja kupienia 3 swetrów zamiast jednego kusi niemiłosiernie. Zdrowy rozsądek bierze jednak górę. Nauczyłam się analizować skład, zwracać większa uwagę na jakość, na wykonanie no i rozumieć fakt, że za jakością stoi zazwyczaj wyższa cena. Paradoksalnie zaczęłam na tym oszczędzać -  kupuje mniej, ale porządniej dlatego starcza na dłużej.




 6. Nie dla popadania w paranoje.
Wszystko co powyższe ma sens prawda? Ale nie dajmy się zwariować. Zakupy nie stały się nagle passe, a jedynym słusznym założeniem ascetyzm. 
Mnie takie założenia się podobają, łatwo mi się je wciela w życie. Nie traktuje ich na zasadzie wyrzeczeń. Nauczyłam się, że zakupy mnie nie uszczęśliwiają. Wolna przestrzeń w szafie pozwala łatwiej dostrzec co w niej wisi. Przede wszystkim zrozumiałam, że być jest bardziej wartościowe od mieć. 

Kupuję, a jakże, tylko trochę mniej impulsywnie. 
No dobra wpadki się zdarzają, ale nikt przecież nie jest idealny ;)



foto. M. Wełniak
koszula - CUBUS| spodnie - Wrangler| kurta - Levis| buty - CCC

12 kwi 2015

Nowa era, era "MNIEJ"



Znacie to uczucie, kiedy otwieracie szafę i dokładnie wiecie w co się ubrać?
Nie?
Ja też nie znałam. Dużo wody upłynęło zanim uświadomiłam sobie, że to nie ja jestem wybredna
i marudząca, to moja szafa jest winowajcą, a raczej jej chaotyczność.
Rzeczy były ładne, w większości ich kroje czy rozmiary do mnie pasowały, ale kompletnie nie pasowały do siebie.
Stawałam zatem przed szafą wyławiając piękną, nową, wymarzoną spódniczkę, a następne 30min szukając godnych jej towarzyszy. Całe przedsięwzięcie niejednokrotnie kończyło się irytacją oraz wrzuceniem pięknej i już znienawidzonej spódniczki na dno szafy. Dobrze, że są asekuracyjne jeansy i t-shirty bo inaczej musiałabym się do końca świata zaszyć w domu. 
Ciąg dalszy historii był równie oczywisty - udawałam się do centrum dobytku wszelakiego innymi słowy handlowego i szukałam czegoś co będzie pasowało do nieszczęsnej spódniczki. 
Postawa godna naśladowania, bo przecież kupuję coś czego naprawdę mi potrzeba - nie można pozwolić, aby "to dzieło sztuki" nie ujrzało światła dziennego...
Zgadnijcie co ostatecznie kupiłam? 
Kolejny wymarzony, jedyny, cudowny element garderoby - całkiem zbędny, ale przecież taki ładny, modny, tani (niepotrzebne skreślić), to nic że do niczego nie pasujący. Przecież mam wyobraźnie, coś wymyślę...



Dnia pewnego po raz kolejny stojąc przed szafą z niezestawialnym elementem, stwierdziłam - KONIEC! No ileż można się denerwować. Zaczęłam dociekać powodów niekompatybilności mojej szafy, a dociekanie rozpoczęłam od wybebeszenia jej zawartości i zadumy... Po cholerę mi aż tyle tego wszystkiego!
Diagnoza była jednoznaczna - dopadł mnie jakiś chomikowy zakupoholizm.
Skoro diagnoza to teraz czas na lekarstwo - myślę, że nie powinno ono nikogo zaskoczyć - czas oczyścić swoją przestrzeń i zacząć planować. Tak, tak zaraziłam się wszechobecnym minimalizmem.  Nudy... teraz wszyscy tak mają, albo chociaż o tym piszą. Społeczeństwo nam się chyba przesyciło ilością dóbr dookoła, a może zaczęło dostrzegać, że robią Nas w balona kreując nam nowe konsumpcyjne potrzeby do realizacji tu, teraz, natychmiast!




Rozpoczyna się nowa era... era "MNIEJ". Podoba mi się to, więc zaczynam dociekać, szukać, czytać, zgłębiać. Sprawa okazała się bardzo prosta, bo źródła informacji są na wyciągnięcie ręki. Wyciągnęłam wnioski, wyłuskałam to z czym się zgadzam, to co do mnie nie przemawia zwyczajnie pomijam. Utworzyłam własną definicję oczyszczania przestrzeni. W zasadzie nikt nie mówił, że jest tylko jedna słuszna - zatem dlaczego nie? Przecież nie chodzi o wyrzeczenia (przynajmniej w moim przypadku) tylko o poprawienie jakości życia, a życie na pewno zweryfikuje słuszność założeń. Zatem obserwuję, a Wy ze mną, bo przecież gdzieś trzeba wylewać swoje przemyślenia.
Ciąg dalszy nastąpi...




foto. M. Wełniak

t-shirt - Reserved| spodnie - top-secret| narzutka - SH| buty - converse